top of page

Dublin, moja emocjonalna podróż do...

  • Ula Gorska
  • 5 gru 2021
  • 4 minut(y) czytania

Minęło już trochę czasu od mojej krótkiej, ale przesłodkiej wizyty w Dublinie. Między pracą a studiami, a nie robieniem niczego produktywnego poza słuchaniem Taylor Swift i Lany del Rey, w końcu znalazłam czas, żeby opisać, to co zobaczyłam i przeżyłam w stolicy Irlandii. Siedząc sobie w mojej kawiarni (mówiąc w mojej, mam na myśli tę, w której pracuję) przy Marszałkowskiej w Warszawie z gorącą czekoladą w ręku i w białych kozakach Nancy Sinatry na nogach, mam podstawy, aby sądzić, że ten post będzie co najmniej lekko chaotyczny.

Do Dublina udałam się, żeby odwiedzić moją drugą, hiszpańską rodzinę, która spędza tam ten rok szkolny, żeby chłopcy, którymi opiekowałam się jako au pair, mogli jeszcze lepiej nauczyć się języka angielskiego. Decyzja o odwiedzeniu ich była tak samo spontaniczna, jak zeszłoroczna decyzja o wyjedzie na au pair. Jednego dnia zostałam zaproszona, a drugie niewiele myśląc, kupiłam bilety lotnicze. Spontaniczność to nie jest moja główna cecha, ale jak widać, zdarza się, że podejmuje decyzje w mgnieniu oka. Kiedy bilety zostały już kupione, nie pozostało mi nic więcej niż niecierpliwe trzytygodniowe wyczekiwanie mojej małej wycieczki. Im bliżej wylotu byłam, tym bardziej nie mogłam się doczekać. Kolejna anormalność w moim życiu, ja, która do niedawna panicznie bałam się latać, tym razem wcale nie zaprzątałam sobie głowy strachem przed lataniem.




Był to też dla mnie pierwszy raz pod innym podróżniczym względem. Nie mając żadnej rodziny za granicą, nigdy nie miałam okazji podróżować, żeby zobaczyć się ponownie z kimś kogo już znam, kto jest dla mnie ważny. Pierwszy raz byłam więc bardziej zniecierpliwiona, żeby u celu mojej podróży spotkać się z kimś, niż żeby eksplorować samo nowo odwiedzane przeze mnie miejsce. Oczywiście byłam bardzo ciekawa Irlandii, nigdy wcześniej tam nie byłam, więc ta ciekawość podróżnicza była oczywista, ale jednak chęć zobaczenia chłopców po tych kilku miesiącach przyćmiewała nawet moją nigdy niezaspokajalną ciekawość globtrotera. Wychodząc przez drzwi hali przylotów na lotnisku w Dublinie, po raz kolejny w życiu zrozumiałam cytat z "To właśnie miłość", mówiący o tym, że hala przylotów to jedno z najszczęśliwszych miejsc na świecie, gdzie można zobaczyć wszystkie odcienie miłości i radości. Uczucie, które mnie wypełniło, kiedy zobaczyłam chłopców i Rocio, czekających na mnie, ciężko porównać jest z jakimkolwiek innym: nazwałabym je lotniskowym uczuciem radości z ponownego bycia razem po długim okresie rozłąki. To samo czułam w zeszłym roku, kiedy przyleciałam z Hiszpanii na święta do domu.

To miał być post o Dublinie, a na razie jest o emocjach. Pewnie dlatego, że jest już grudzień i świąteczna atmosfera miłości już dawno mi się udzieliła. A teraz przejdźmy do tego, o czym, przynajmniej w założeniu, chciałam pisać – Dublinie. Dublin zaskoczył mnie pod kilkoma względami. Po pierwsze centrum miasta, to, w którym znajdują się wszystkie miejsca godne zobaczenia, jest dużo mniejsze, niż się spodziewałam. Ja w samym Dublinie spędziłam w sumie cały dzień i nawet tak krótki okres czasu wystarczył, żebym kilkakrotnie obeszła niespiesznym spacerkiem centrum miasta. Po drugie, to nie spodziewałam się, jak klimatyczne jest to miasto. Przechadzając się ulicami Dublina, ma się wrażenie oddychania brytyjską atmosferą, na dodatek jesień naprawdę przydaje uroku wszystkim tym gotyckim, strzelistym, kamiennym budowlą dookoła. Podczas mojej raczej spokojnej, samotnej eksploracji Dublina (to był piątek, więc chłopcy byli w szkole) odwiedziłam dwa miejsca warte polecenia: Małe Muzeum Dublina i Temple Bar. Pierwsze to najoryginalniejsze muzuem, w jakim byłam. Ulokowane w starej kamienicy w centrum Dublina, składa się z kilku pięter, a jedyne eksponaty, jakie tam znajdziecie, to rzeczy ofiarowane muzeum przez mieszkańców miasta. Krótkie zwiedzanie z przewodnikiem wliczone jest w cenę biletu i naprawdę warte przeżycia. W tę niecałą godzinkę można dowiedzieć się wiele ciekawych, szalonych i niespodziewanych faktów o Dublinie, a wszystko to na podstawie sprezentowanych muzeum eksponatów. Drugie przywołane przeze mnie miejsce to najbardziej znany pub w mieście i na pewno w dużej mierze prowadzony i urządzony z myślą o turystach, ale atmosfera tego miejsca całkowicie mnie zaczarowała, do tego stopnia, że już tu w Warszawie też zdecydowałam się na wyjście do irlandzkiego pubu. Ciemne, mroczne, ale pełne śmiechu wnętrze, dopełnione muzyką na żywo i to nie byle jaką. Właśnie kiedy kelnerka podawała mi najlepsze piwo, jakie kiedykolwiek piłam (Guinness prosto z beczki) starszy pan grający na gitarze, zaczął śpiewać jedną z moich ulubionych piosenek Rolling Stonesów (możecie zagadywać jaką).


Mój dzień w Dublinie można więc podsumować jako dzień pełen piwa, śpiewu, długich spacerów i gotyckich budowli. Nie było to jednak jedyne, co udało mi się zobaczyć w Irlandii. Drugiego dnia moja hiszpańska rodzinka zabrała mnie najpierw na mecz dziecięcej drużyny piłki nożnej, a potem nad morze do Howth. Nazwa miejscowości jest trudna po angielsku, a co dopiero po irlandzku (swoją drogą irlandzki wygląda i brzmi jak język elfów), ale ten mały port jest prze urokliwym miejscem, w którym można przypomnieć sobie, że Irlandczycy to naród wyspiarzy, którzy przez wieki żyli głównie z tego co morze miało im do zaoferowania. Potem odwiedziliśmy Malahide, które z kolei wygląda jak plan zdjęciowy Downtown Abbey lub The Crown, w szczególności kamienny zamek, który się tam znajduje. Jednak co okazało się dla mnie ważniejsze, to że cały ten dzień spędziłam z chłopcami. Widziałam jak Gonzalo strzela gola, jechaliśmy razem małym autobusem-pociągiem, śpiewaliśmy w samochodzie, a na koniec oglądaliśmy razem "Lilo i Stich".

Cały mój pobyt w Irlandii upłynął mi w bardzo rodzinnej atmosferze, nie tylko dlatego, że znowu mogłam zobaczyć moją hiszpańską rodzinkę, ale także dlatego, że Irlandczycy wydają się bardzo miłym i ciepłym narodem, pomimo tego, że klimat raczej ich do tego nie skłania ;). Chociaż ja akurat trafiłam na piękną pogodę, a padało tylko wieczorem, kiedy my z miską popcornu w ręce oglądaliśmy film.

Comments


bottom of page